Ha! Dostałem pracę. W końcu. Po
kilku miesiącach i kilkunastu rozniesionych podaniach udało mi się trafić w
przysłowiową dziesiątkę. W dodatku pierwszy dzień mam raptem dwa dni po
urodzinach, więc Ktoś, kto Tym Wszystkim zawiaduje, zrobił mi bardzo przyjemny
prezent na 19 urodziny. Jakże doświadczenia z tych poszukiwań różnią się od
wyobrażeń, które miałem na początku. Telewizja i książki pokazują nam niestety
pewien konkretny, wyidealizowany świat, do którego powoli się przyzwyczajamy,
tylko po to by później rozbić się z impetem o ścianę doświadczeń życiowych.
Przy okazji – ten tekst był napisany 28 czerwca 2014 i z
niewiadomych mi powód nigdy nie został tu wrzucony (chyba chciałem to zamieścić
gdzieś indziej, ale nigdy mi nie wyszło…). Tak czy owak, w końcu tutaj jest.
Czytałem o tym, jaki rynek pracy
w Stanach Zjednoczonych jest nienasycony, jak wszyscy, którzy chcą znaleźć
pracę ją znajdują, jak dwie ręce wystarczą do życia (ba! Nie tylko o tym
czytałem, lecz sam też o tym pisałem!). Problem jest jednak w tym, że to nie
jest pełny obraz sytuacji, którą zresztą sam jeszcze skomplikowałem
stwierdzając, że nie będę pracował w „fast-foodach” i innych lokalach
serwujących pożywienie. Niestety, ale zupełnie nie widziałem samego siebie w
pracy przy jedzeniu, i problemem nie jest nawet to, że boję się podjadania w
pracy. Nie. Nie boję się tego, ponieważ uważam, że moja samokontrola jest, co
najmniej przyzwoita. Mój problem polega na tym, że pracy z jedzeniem, jakimkolwiek
niezapakowanym w metalowy walec (zwany również puszką), sobie po prostu nie
wyobrażam. Jest to coś, z czym od zawsze miałem problem, i czego prawdę mówiąc
nie zamierzam próbować, nawet, jeśli przez to miałbym pozostać bezrobotny.
Wiem, że gdyby nie to odrzucenie
pewnej żółtej litery M dostałbym już dawno pracę. Znam kogoś, kto wręcz
przebiera w ofertach pracy a jest dopiero w połowie studiów dentystycznych.
Wiem, w którym lokalu uwielbiają jego brata, i myślę, że prawdopodobnie
dostanie pracy „po znajomości” nie byłoby aż takie trudne. Jednakże jest coś,
co nazywa się „a matter of principle.” I wcale nie mówię o koneksjach
pozwalających na dostanie pracy. Cóż. Wybrałem dłuższą, trudniejszą i pełną
rozczarowań drogę. Na tej suchej szosie składałem aplikacje do miejsc gdzie
mówili mi, że nie mają żadnej wolnej pozycji, ale mogę zostawić podanie na
wszelki wypadek. W innych miejscach zapewniali mnie z uśmiechem na twarzy, że
ciągle przyjmują CV i niedługo zaczną zapraszać ludzi na rozmowy o pracę. Nigdy
do mnie nie zadzwonili. Byli i tacy, co informowali mnie, że się spóźniłem, że
w poprzednim tygodniu przyjęli kilka nowych osób. Miałem taki mały notesik, w
którym zapisywałem wszystkie lokale, które odwiedziłem, daty, kiedy powinienem
przyjść i się przypomnieć, imiona ludzi, z którymi rozmawiałem. Te kilkanaście
małych karteczek szybko pokrywały kolejne linie przekreślające wcześniejsze
napisy, kolejne strzałki do dalszych dat, kolejne odnośniki, dlaczego odmówiono
mi tym razem. Patrzenie na te kartki, to dopiero było frustrujące.
Dlaczego nie mogłem nic dostać,
pomijając fakt zrezygnowania ze sprzedawania jedzenia? Powodów jest kilka. Tak,
mam odpowiednią ilość lat, ale nadal nie mam skończonego liceum (dlaczego? To
długa historia, która zasługuje na osobny artykuł), mój grafik jest mocno
ograniczony, a ja prawdopodobnie (nawet na pewno) nadal mam nasz ciężki, rodzimy
„rosyjski” akcent. W dodatku od czasu do czasu słyszę, że patrzy mi z oczu
urodzonym mordercą. W dodatku kartka papieru szumnie nazywana moim CV jest
raczej pusta, mimo moich najlepszych chęci. Warsztaty, kółka, akcje
charytatywne i wolontariaty są bardzo, ale to bardzo potrzebne. Szkoda tylko,
że nikt tutaj nigdy nie słyszał o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy…
Tutaj dochodzimy do tego niesamowitego,
przełomowego momentu. Ktoś dostał pracę = ktoś stracił pracę. Czy wszyscy
znacie staroegipskiego i greckiego Węża Uroborosa? Wąż ten pożera sam siebie, w
nieskończoność, którą skądinąd symbolizuje. Rynek pracy to taki właśnie
Uroboros tyle, że żywy. Gdy tracicie pracę, smucicie się. W tej samej chwili
ktoś inny być może ma uśmiech na twarzy, bo właśnie dostał waszą posadę. W moim
przypadku zadziałał właśnie ten mechanizm… W każdym razie pracuję. Mam trzy
godziny za sobą, jutro następne pięć, w niedzielę następne osiem. Nie jest to
takie trudne, choć najtrudniejsze wyzwania z pewnością jeszcze przede mną. I
nie, nie jestem prezesem międzynarodowej organizacji i nie zarabiam tyle, co
Bill Gates. Moja pierwsza praca to pralnia i mam płacę minimalną ($9 na
godzinę).
Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam,
jest coś, co przeszkodzi wam w dostaniu pracy bardziej niż kwalifikacje,
akcent, grafik, szkoła i wasze prywatne widzi-mi-się. Najgorszym wrogiem są
oczekiwania. Nigdy, ale to nigdy nie oczekujcie złotych gór i złotej kaczki na
łańcuchu. Gwarantuje wam, że jedyne, co dostaniecie to spadającą gwiazdę i
nigdy niespełnione marzenia. Ewentualnie kochająca rodzina kupi wam tę kaczkę
(tylko o złocie zapomnijcie). Chcecie pracować? Długa droga przed wami i
mnóstwo rozczarowań. Musicie pracować i weźmiecie cokolwiek się trafi? Zawsze
coś się znajdzie. Pamiętajcie, że ja nigdy nie rozważałem pracowania na
budowie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz