sobota, 15 listopada 2014

Doświadczenia z szukania pracy

Ha! Dostałem pracę. W końcu. Po kilku miesiącach i kilkunastu rozniesionych podaniach udało mi się trafić w przysłowiową dziesiątkę. W dodatku pierwszy dzień mam raptem dwa dni po urodzinach, więc Ktoś, kto Tym Wszystkim zawiaduje, zrobił mi bardzo przyjemny prezent na 19 urodziny. Jakże doświadczenia z tych poszukiwań różnią się od wyobrażeń, które miałem na początku. Telewizja i książki pokazują nam niestety pewien konkretny, wyidealizowany świat, do którego powoli się przyzwyczajamy, tylko po to by później rozbić się z impetem o ścianę doświadczeń życiowych.
Przy okazji – ten tekst był napisany 28 czerwca 2014 i z niewiadomych mi powód nigdy nie został tu wrzucony (chyba chciałem to zamieścić gdzieś indziej, ale nigdy mi nie wyszło…). Tak czy owak, w końcu tutaj jest.

Czytałem o tym, jaki rynek pracy w Stanach Zjednoczonych jest nienasycony, jak wszyscy, którzy chcą znaleźć pracę ją znajdują, jak dwie ręce wystarczą do życia (ba! Nie tylko o tym czytałem, lecz sam też o tym pisałem!). Problem jest jednak w tym, że to nie jest pełny obraz sytuacji, którą zresztą sam jeszcze skomplikowałem stwierdzając, że nie będę pracował w „fast-foodach” i innych lokalach serwujących pożywienie. Niestety, ale zupełnie nie widziałem samego siebie w pracy przy jedzeniu, i problemem nie jest nawet to, że boję się podjadania w pracy. Nie. Nie boję się tego, ponieważ uważam, że moja samokontrola jest, co najmniej przyzwoita. Mój problem polega na tym, że pracy z jedzeniem, jakimkolwiek niezapakowanym w metalowy walec (zwany również puszką), sobie po prostu nie wyobrażam. Jest to coś, z czym od zawsze miałem problem, i czego prawdę mówiąc nie zamierzam próbować, nawet, jeśli przez to miałbym pozostać bezrobotny.

Wiem, że gdyby nie to odrzucenie pewnej żółtej litery M dostałbym już dawno pracę. Znam kogoś, kto wręcz przebiera w ofertach pracy a jest dopiero w połowie studiów dentystycznych. Wiem, w którym lokalu uwielbiają jego brata, i myślę, że prawdopodobnie dostanie pracy „po znajomości” nie byłoby aż takie trudne. Jednakże jest coś, co nazywa się „a matter of principle.” I wcale nie mówię o koneksjach pozwalających na dostanie pracy. Cóż. Wybrałem dłuższą, trudniejszą i pełną rozczarowań drogę. Na tej suchej szosie składałem aplikacje do miejsc gdzie mówili mi, że nie mają żadnej wolnej pozycji, ale mogę zostawić podanie na wszelki wypadek. W innych miejscach zapewniali mnie z uśmiechem na twarzy, że ciągle przyjmują CV i niedługo zaczną zapraszać ludzi na rozmowy o pracę. Nigdy do mnie nie zadzwonili. Byli i tacy, co informowali mnie, że się spóźniłem, że w poprzednim tygodniu przyjęli kilka nowych osób. Miałem taki mały notesik, w którym zapisywałem wszystkie lokale, które odwiedziłem, daty, kiedy powinienem przyjść i się przypomnieć, imiona ludzi, z którymi rozmawiałem. Te kilkanaście małych karteczek szybko pokrywały kolejne linie przekreślające wcześniejsze napisy, kolejne strzałki do dalszych dat, kolejne odnośniki, dlaczego odmówiono mi tym razem. Patrzenie na te kartki, to dopiero było frustrujące.

Dlaczego nie mogłem nic dostać, pomijając fakt zrezygnowania ze sprzedawania jedzenia? Powodów jest kilka. Tak, mam odpowiednią ilość lat, ale nadal nie mam skończonego liceum (dlaczego? To długa historia, która zasługuje na osobny artykuł), mój grafik jest mocno ograniczony, a ja prawdopodobnie (nawet na pewno) nadal mam nasz ciężki, rodzimy „rosyjski” akcent. W dodatku od czasu do czasu słyszę, że patrzy mi z oczu urodzonym mordercą. W dodatku kartka papieru szumnie nazywana moim CV jest raczej pusta, mimo moich najlepszych chęci. Warsztaty, kółka, akcje charytatywne i wolontariaty są bardzo, ale to bardzo potrzebne. Szkoda tylko, że nikt tutaj nigdy nie słyszał o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy…

Tutaj dochodzimy do tego niesamowitego, przełomowego momentu. Ktoś dostał pracę = ktoś stracił pracę. Czy wszyscy znacie staroegipskiego i greckiego Węża Uroborosa? Wąż ten pożera sam siebie, w nieskończoność, którą skądinąd symbolizuje. Rynek pracy to taki właśnie Uroboros tyle, że żywy. Gdy tracicie pracę, smucicie się. W tej samej chwili ktoś inny być może ma uśmiech na twarzy, bo właśnie dostał waszą posadę. W moim przypadku zadziałał właśnie ten mechanizm… W każdym razie pracuję. Mam trzy godziny za sobą, jutro następne pięć, w niedzielę następne osiem. Nie jest to takie trudne, choć najtrudniejsze wyzwania z pewnością jeszcze przede mną. I nie, nie jestem prezesem międzynarodowej organizacji i nie zarabiam tyle, co Bill Gates. Moja pierwsza praca to pralnia i mam płacę minimalną ($9 na godzinę).
Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, jest coś, co przeszkodzi wam w dostaniu pracy bardziej niż kwalifikacje, akcent, grafik, szkoła i wasze prywatne widzi-mi-się. Najgorszym wrogiem są oczekiwania. Nigdy, ale to nigdy nie oczekujcie złotych gór i złotej kaczki na łańcuchu. Gwarantuje wam, że jedyne, co dostaniecie to spadającą gwiazdę i nigdy niespełnione marzenia. Ewentualnie kochająca rodzina kupi wam tę kaczkę (tylko o złocie zapomnijcie). Chcecie pracować? Długa droga przed wami i mnóstwo rozczarowań. Musicie pracować i weźmiecie cokolwiek się trafi? Zawsze coś się znajdzie. Pamiętajcie, że ja nigdy nie rozważałem pracowania na budowie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz