Panie i
panowie, dopiero, co skończyłem oglądać „The Fault in Our Stars” (wersja
Polska) i wróciłem do domu. Chcę zacząć ten tekst na szybko żeby uchwycić
wszystkie emocje, które mną teraz miotają. Jutro prawdopodobnie będę robił
jakieś poprawki, przecinki i co tam jeszcze, ale dziś najważniejsze są emocje.
A emocje są duże! Nie tylko z powodu tego filmu, ale również z powodu linii,
którą ten film utrwala. Linii bardzo popularnej od wielu lat, linii, w którą ja
sam również dawno temu wpadłem (można wpaść w linię? Hmm… to chyba większy,
filozoficzny problem…). Najpierw, zanim zaczniecie czytać, co jest poniżej,
chciałbym powiedzieć, że film jest romantyczny, śmieszny, smutny, brutalny, piękny
i filozoficzny. Wszystko zależy od tego, z jakiego punktu widzenia spojrzycie i
na jakiej kwestii się skupicie. Ja z natury staram się omijać wątki romantyczne
z daleka (bo raczej ich nie lubię) i próbuję zawsze zagłębiać się w brutalność
życia, smutek, filozofię, i dlatego mogę wam powiedzieć – te wątki tam są! ;)