czwartek, 19 grudnia 2013

Wehrmacht ratuje pianistę

Widzicie panie i panowie… po latach wracam do filmu Romana Polańskiego (nawiasem mówiąc niesamowity reżyser) pod tytułem „Pianista.” Jest tam mnóstwo rzeczy, na które dawno temu nie zwróciłem uwagi. Jedną z tych właśnie rzeczy jest tożsamość kapitana Wilma Hosenfelda, który uratował Władysława Szpilmana po zakończeniu Powstania Warszawskiego. Chciałbym nie tylko opowiedzieć przez chwilę o nim, ale również o wielu normalnych Niemcach, którzy służyli w Siłach Lądowych III Rzeszy (niem. Wehrmacht) wbrew całej Sowieckiej propagandzie. Nie, tekst nie ma na celu gloryfikowania Narodowego Socjalizmu ani wymazania zbrodni wojennych popełnianych przez Wehrmacht czy przez Waffen-SS w trakcie II Wojny Światowej (lub przed nią). Zbrodnie te są niewybaczalne i żaden tekst, nigdy nie powinien starać się wymazać tych morderstw z historii.
                Wilm Hosenfeld, proszę państwa, od 1940 roku służył w Dystrykcie „Warszawa”, w Warszawskiej komendzie Wehrmachtu. Wcześniej odbywał służbę na terenie całej Polski, od Pabianic aż po Sokołów Podlaski (kończąc na Warszawie), jako komendant obozów jenieckich a w Warszawie zarządzając obiektami sportowymi i organizując zawody dla żołnierzy niemieckich. Pisał również niesamowite pamiętniki gdzie opisywał relacje Niemiecko-Polskie a o samych Niemcach pisał tak: „Trzeba zadać sobie pytanie, jak mogło do tego dojść, że w naszym narodzie mamy taką zwyrodniałą szumowinę. Czy ze szpitali psychiatrycznych wypuszczono kryminalistów i chorych umysłowo, którzy funkcjonują jak wściekłe psy? Niestety nie, to są ludzie, którzy w naszym państwie zajmują wysokie stanowiska.” Na Władysława Szpilmana, Polskiego żyda i niesamowitego pianistę, natrafił w kamienicy przy al. Niepodległości 223 gdzie niedługo później Niemcy ulokowali jeden ze sztabów (takich bardziej biurokratycznych…) notujących ruchy Sowieckie po drugiej stronie rzeki. Szpilman był regularnie dokarmiany przez kpt. Hosenfelda i dzięki niemu dał radę dożyć „wyzwoleniu” stolicy przez oddziały „polskie.” Dlaczego tak bardzo chcę mówić o kapitanie niemieckim, który w 1952 zmarł w obozie jenieckich pod Stalingradem? W trakcie pracy w komendzie Warszawskiej uczył się języka polskiego i pomagał Polakom, dostarczając fałszywe dokumenty. Zatrudniał również, nierzadko pod fałszywymi tożsamościami, przy prowadzonych przez siebie obiektach sportowych wielu Żydów, ratując im tym samym życie. Był katolikiem, mimo przynależności do Narodowosocjalistycznej Partii Niemieckich Robotników (niem. Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei, NSDAP) i w listach do żony wielokrotnie podkreślał swoją wielką wiarę w Boga. W filmie p. Polańskiego jest to pokazane, gdy mówi do Szpilmana „Dziękuj Bogu. To przez niego jeszcze żyjemy.”. Dodatkowo w swoim dzienniku notował zbrodnie Niemców na Żydach i Polakach w trakcie swojej służby w Warszawie. Władysław Szpilman w 1950 roku dowiedział się jak naprawdę nazywał się jego wybawiciel sprzed sześciu laty, ale nie dał rady ani go wydostać z obozu, ani nawet znaleźć w machinie Sowieckiego aparatu więziennego.
                Dlaczego postać kapitana armii Wielkich Niemiec (niem. Großdeutschland. Nazwa używana czasem wobec III Rzeszy oraz imię elitarnej dywizji Wehrmachtu) jest tak ważna? Przede wszystkim w przeważającej ilości dokumentów z tamtego okresu historii widzimy złych Niemców, którzy kąpią się w krwi Żydów a ich jedynym hobby jest strzelanie do uciekających ludzi… pardon, do uciekających podludzi. To nie jest prawda. Wehrmacht, normalne siły zbrojne, skupiał w większości ludzi normalnych, którzy poszli na wojnę z tych samych powodów, co teraz – stosunkowo łatwe pieniądze, propaganda pokazująca armię, jako wspaniałą przygodę, duma z własnego państwa (a trzeba przyznać, że Niemcy rozrastały się dość szybko). Oficerami w dalszym ciągu byli ludzie wykształceni, którym często nie podobały się praktyki i rozkazy odnośnie ziem okupowanych przez armię III Rzeszy. Waffen-SS, czyli de facto oddziały Heinricha Himmlera były już zupełnie inne – fanatycy wierzący w każde słowo Fuhrera czy Himmlera. Leon Degrelle, belgijski polityk a następnie dowódca 28 Ochotniczej Dywizji Grenadierów Pancernych SS "Wallonien", który wierzył, że poprzez walkę u boku armii niemieckiej na froncie wschodnim Belgia odzyska niepodległość, opisywał żołnierzy służących w jednej z dywizji pancernych SS, jako żołnierzy niesamowicie odważnych i wspaniale wyszkolonych. Podczas walk w Rosji, w okrążeniu, żołnierze ci mieli grać w karty, żartować i pić wódkę a w przerwach między tymi czynnościami odpierać kolejne zmasowane szturmy rosyjskich żołnierzy. Niestety odwaga poszczególnych oddziałów czy też mundury tej grupy (mundury szyte przez Hugo Boss to mimo wszystko niezły widok) nie są w stanie zamaskować tego, co robili. To Waffen-SS stoi za zdecydowaną większością mordów na terenach okupowanych i za bestialstwo niemieckiego aparatu państwowego. Zapewne są przypadki dobrego zachowania żołnierzy SS, ale są to przypadki marginalne i moja wyobraźnia jest za mała by zobaczyć oficera SS ratującego Żyda…

                Kiedyś już pisałem o stereotypach a to byłby świetny przykład o stereotypach dotyczących Niemców. Nie wszyscy ludzie są źli i nie wszyscy są winni tego, co zrobiła mała grupa. Z drugiej strony nawet w normalnej grupie (tutaj w Wehrmachcie) może znaleźć się ktoś, kto będzie chciał zaszaleć…


Tekst ukazał się w grudniu 2013 roku
w gazetce szkolnej
LXVII LO im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego
w Warszawie


UWAGA z dnia 20.12.2013, godzina 6:30 polskiego czasu: Tekst traktuje jedynie o Wehrmachcie (a konkretniej o jednym kapitanie i zachowanie innych żołnierzy jest jedynie hipotezą) wobec czego absolutnie odradzam jakiekolwiek powiązywanie go z PZPR. Nie wybielam całego Wehrmachtu oraz nie mówię nic o PZPR. Na tekst o PZPR i Polsce Ludowej proszę cierpliwie zaczekać.
Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz