środa, 18 czerwca 2014

O Miłości w filmach

                Panie i panowie, dopiero, co skończyłem oglądać „The Fault in Our Stars” (wersja Polska) i wróciłem do domu. Chcę zacząć ten tekst na szybko żeby uchwycić wszystkie emocje, które mną teraz miotają. Jutro prawdopodobnie będę robił jakieś poprawki, przecinki i co tam jeszcze, ale dziś najważniejsze są emocje. A emocje są duże! Nie tylko z powodu tego filmu, ale również z powodu linii, którą ten film utrwala. Linii bardzo popularnej od wielu lat, linii, w którą ja sam również dawno temu wpadłem (można wpaść w linię? Hmm… to chyba większy, filozoficzny problem…). Najpierw, zanim zaczniecie czytać, co jest poniżej, chciałbym powiedzieć, że film jest romantyczny, śmieszny, smutny, brutalny, piękny i filozoficzny. Wszystko zależy od tego, z jakiego punktu widzenia spojrzycie i na jakiej kwestii się skupicie. Ja z natury staram się omijać wątki romantyczne z daleka (bo raczej ich nie lubię) i próbuję zawsze zagłębiać się w brutalność życia, smutek, filozofię, i dlatego mogę wam powiedzieć – te wątki tam są! ;)

                Ok. Teraz zajmijmy się tym w trochę szerszej perspektywie. Najpierw sam film – jest piękny, jest niesamowity, jest świetny. Pierwsze pół godziny to jedna wielka nuuuuuuda, ale potem wszystko zaczyna się rozkręcać. Jest czas na miłość, jest czas na radość, jest czas na brutalne życie i filozofię, która się z tym miesza, jest czas na jeszcze trochę miłości, szczęścia i smutku… Jest czas na śmierć… Ciężko się nie przejąć którymś z elementów. Czy ja płakałem? Tak, był jeden moment, kiedy musiałem, bo znam ból, gdy ktoś, kogo naprawdę, naprawdę kochamy odchodzi z tego świata. Oprócz tego nie, ale wszyscy na oko mnie bardzo przeżywali każdą łzę głównej bohaterki. W sumie, nie dziwię się…

                Teraz, w czym jest problem. Skoro tak bardzo mi się ten film podobał to gdzie mam problem? Och. Moi drodzy. Jest ta dziewczyna i jest ten chłopak. I oni, proszę państwa, się w sobie zakochują. Można powiedzieć, że od pierwszego wejrzenia. I właśnie dlatego jest ten tekst. To nie tak, że nigdy nikt mi się nie podobał. Owszem, była taka jedna, która spodobała mi się w pierwszej chwili, gdy ją zobaczyłem i nie dała mi spokoju przez wiele miesięcy, właściwie lat. Ale filmy hołdują zasadzie „miłości od pierwszego wejrzenia,” która jest taka piękną, taka wspaniała i taka… po prostu idealna (czy muszę mówić, że wcale taka nie jest?). Przytoczę tu przykład – film „Kraina Lodu,” w którym to główna bohaterka widzi tego księcia i momentalnie się zakochuje. Albo sławny już „Romeo i Julia,” w którym to Romeo, zakochany jeszcze w jakiejś dziewczynce której imienia nikt nie pamięta, patrzy na Julię i BUM! Miłość! Nie podoba mi się ten trend. Pokazujemy ludziom, że zakochają się na pierwszy widok innej osoby, a potem się dziwimy, że tyle ludzi ma złamane serca i tak psioczy na całą idee miłości.

                Kwestia dodatkowa – dlaczego wszystkie te miłości dzieją się miedzy ludźmi „po przeżyciach”? W „The Fault in Our Stars” zakochali się w sobie chorzy na raka, w „Thor” kobieta zakochała się (też od pierwszego wejrzenia oczywiście) w bogu błyskawic, w „RED” (następny świetny film warty polecenia) kobieta zakochuje się w byłym agencie CIA, który wiedzie takie szalone i pasjonujące życie. Nie ma filmów, w których dwójka przypadkowych ludzi, z nudnym życiem bez wybuchów i pościgów, się w sobie powoli zakochuje,. Filmy pokazują fałszywy obraz, w którym on i ona wpadają na siebie przypadkowo, zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia i wiodą szczęśliwe, długie i pasjonujące życie. Ewentualnie, jeśli ona nie jest przekonana czy na pewno go kocha, za chwilę okazuje się, że on jest niesamowity, fascynujący i w ogóle to może rozkazywać błyskawicom. Gdzie tu miejsce na kogoś takiego jak ja? Dlaczego nikt nigdy nie jest zainteresowany opowieścią o miłości między dwójką normalnych ludzi? Ktoś powie – a co z „Czas na Miłość”? Przecież on ją znalazł zupełnie przypadkiem! No tak, tylko żeby ją w sobie rozkochać i wieść prawdziwie szczęśliwe życie musiał skakać w czasie. To rzeczywiście normalne…

                Okazuje się, że aby znaleźć sobie przyjaciela, dziewczynę, kogokolwiek innego należy, co najmniej, pójść do wojska i znaleźć tam braci krwi. Cholera! Myślicie, że dlaczego ja chciałem wstąpić i dzielnie służyć swojej ojczyźnie? Oczywiście, tak, chciałem by mój kraj był ze mnie dumny, chciałem zrobić coś dobrego, chciałem być pamiętany. Dopiero niedawno zrozumiałem, dlaczego tak długo byłem gotów oddać swoje życie za biało-czerwony sztandar. To nie bohaterstwo i heroizm. To po prostu odczucie, że tylko tam, pod kulami, we krwi i pocie wiąże się prawdziwa przyjaźń, prawdziwe braterstwo. Dziś nie jestem pewien nawet tego.

                To tylko moje zdanie, panie i panowie, ale w mojej opinii przedstawia się to dzisiaj dość ponuro – jeśli ktoś się w was nie zakocha od pierwszego wejrzenia, macie małe szanse na to by być kochanym. A jeśli nie jesteście z CIA, nie jesteście bogami, nie jesteście chorzy czy coś w tym guście to niestety, ale wasze szanse spadają jeszcze bardziej… No tak… Żegnam na dziś. Czas włączyć jakąś smutną, płaczliwą muzykę i iść spać :)

23:17, 15 Czerwca AD 2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz