Panie i
panowie, dopiero, co skończyłem oglądać „The Fault in Our Stars” (wersja
Polska) i wróciłem do domu. Chcę zacząć ten tekst na szybko żeby uchwycić
wszystkie emocje, które mną teraz miotają. Jutro prawdopodobnie będę robił
jakieś poprawki, przecinki i co tam jeszcze, ale dziś najważniejsze są emocje.
A emocje są duże! Nie tylko z powodu tego filmu, ale również z powodu linii,
którą ten film utrwala. Linii bardzo popularnej od wielu lat, linii, w którą ja
sam również dawno temu wpadłem (można wpaść w linię? Hmm… to chyba większy,
filozoficzny problem…). Najpierw, zanim zaczniecie czytać, co jest poniżej,
chciałbym powiedzieć, że film jest romantyczny, śmieszny, smutny, brutalny, piękny
i filozoficzny. Wszystko zależy od tego, z jakiego punktu widzenia spojrzycie i
na jakiej kwestii się skupicie. Ja z natury staram się omijać wątki romantyczne
z daleka (bo raczej ich nie lubię) i próbuję zawsze zagłębiać się w brutalność
życia, smutek, filozofię, i dlatego mogę wam powiedzieć – te wątki tam są! ;)
Ok.
Teraz zajmijmy się tym w trochę szerszej perspektywie. Najpierw sam film – jest
piękny, jest niesamowity, jest świetny. Pierwsze pół godziny to jedna wielka nuuuuuuda,
ale potem wszystko zaczyna się rozkręcać. Jest czas na miłość, jest czas na
radość, jest czas na brutalne życie i filozofię, która się z tym miesza, jest
czas na jeszcze trochę miłości, szczęścia i smutku… Jest czas na śmierć… Ciężko
się nie przejąć którymś z elementów. Czy ja płakałem? Tak, był jeden moment,
kiedy musiałem, bo znam ból, gdy ktoś, kogo naprawdę, naprawdę kochamy odchodzi
z tego świata. Oprócz tego nie, ale wszyscy na oko mnie bardzo przeżywali każdą
łzę głównej bohaterki. W sumie, nie dziwię się…
Teraz, w
czym jest problem. Skoro tak bardzo mi się ten film podobał to gdzie mam
problem? Och. Moi drodzy. Jest ta dziewczyna i jest ten chłopak. I oni, proszę
państwa, się w sobie zakochują. Można powiedzieć, że od pierwszego wejrzenia. I
właśnie dlatego jest ten tekst. To nie tak, że nigdy nikt mi się nie podobał.
Owszem, była taka jedna, która spodobała mi się w pierwszej chwili, gdy ją
zobaczyłem i nie dała mi spokoju przez wiele miesięcy, właściwie lat. Ale filmy
hołdują zasadzie „miłości od pierwszego wejrzenia,” która jest taka piękną,
taka wspaniała i taka… po prostu idealna (czy muszę mówić, że wcale taka nie
jest?). Przytoczę tu przykład – film „Kraina Lodu,” w którym to główna
bohaterka widzi tego księcia i momentalnie się zakochuje. Albo sławny już
„Romeo i Julia,” w którym to Romeo, zakochany jeszcze w jakiejś dziewczynce
której imienia nikt nie pamięta, patrzy na Julię i BUM! Miłość! Nie podoba mi
się ten trend. Pokazujemy ludziom, że zakochają się na pierwszy widok innej
osoby, a potem się dziwimy, że tyle ludzi ma złamane serca i tak psioczy na
całą idee miłości.
Kwestia
dodatkowa – dlaczego wszystkie te miłości dzieją się miedzy ludźmi „po
przeżyciach”? W „The Fault in Our Stars” zakochali się w sobie chorzy na raka,
w „Thor” kobieta zakochała się (też od pierwszego wejrzenia oczywiście) w bogu
błyskawic, w „RED” (następny świetny film warty polecenia) kobieta zakochuje
się w byłym agencie CIA, który wiedzie takie szalone i pasjonujące życie. Nie
ma filmów, w których dwójka przypadkowych ludzi, z nudnym życiem bez wybuchów i
pościgów, się w sobie powoli zakochuje,. Filmy pokazują fałszywy obraz, w
którym on i ona wpadają na siebie przypadkowo, zakochują się w sobie od
pierwszego wejrzenia i wiodą szczęśliwe, długie i pasjonujące życie. Ewentualnie,
jeśli ona nie jest przekonana czy na pewno go kocha, za chwilę okazuje się, że
on jest niesamowity, fascynujący i w ogóle to może rozkazywać błyskawicom. Gdzie
tu miejsce na kogoś takiego jak ja? Dlaczego nikt nigdy nie jest zainteresowany
opowieścią o miłości między dwójką normalnych ludzi? Ktoś powie – a co z „Czas na Miłość”? Przecież on ją znalazł zupełnie przypadkiem! No tak, tylko żeby ją
w sobie rozkochać i wieść prawdziwie szczęśliwe życie musiał skakać w czasie.
To rzeczywiście normalne…
Okazuje
się, że aby znaleźć sobie przyjaciela, dziewczynę, kogokolwiek innego należy,
co najmniej, pójść do wojska i znaleźć tam braci krwi. Cholera! Myślicie, że
dlaczego ja chciałem wstąpić i dzielnie służyć swojej ojczyźnie? Oczywiście,
tak, chciałem by mój kraj był ze mnie dumny, chciałem zrobić coś dobrego,
chciałem być pamiętany. Dopiero niedawno zrozumiałem, dlaczego tak długo byłem
gotów oddać swoje życie za biało-czerwony sztandar. To nie bohaterstwo i
heroizm. To po prostu odczucie, że tylko tam, pod kulami, we krwi i pocie wiąże
się prawdziwa przyjaźń, prawdziwe braterstwo. Dziś nie jestem pewien nawet
tego.
To
tylko moje zdanie, panie i panowie, ale w mojej opinii przedstawia się to
dzisiaj dość ponuro – jeśli ktoś się w was nie zakocha od pierwszego wejrzenia,
macie małe szanse na to by być kochanym. A jeśli nie jesteście z CIA, nie
jesteście bogami, nie jesteście chorzy czy coś w tym guście to niestety, ale wasze
szanse spadają jeszcze bardziej… No tak… Żegnam na dziś. Czas włączyć jakąś
smutną, płaczliwą muzykę i iść spać :)
23:17, 15 Czerwca AD
2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz