Tyle
ostatnio pisałem o Luteranizmie i jego przeróżnych podstawach, że głowa mała.
Nie napisałem jedynie tego skąd w moim króciutkim życiu (zresztą żywot każdego
człowieka jest w gruncie rzeczy krótki, czymże, bowiem jest siedemdziesiąt lat
w stosunku do wieczności?) pojawiło się odbicie do Luteranizmu. Nie jest to
opowieść długa, lecz na pewno jest sentymentalna. Wszystko stało się dawno
temu, za lasami, za górami i za jedną Wielką Wodą (przynajmniej z mojej obecnej perspektywy)…
Historia,
którą wam opowiadam jest przepięknym przykładem iże człowiek nigdy nie jest za
młody by decydować o swojej wierze, jeśli naprawdę wierzy w to, w co wierzy… A
zatem od początku. Przez swoje młodzieńcze lata (czyt. w szkole podstawowej i
na początku gimnazjum) byłem członkiem ruchu nazywającego się „niepraktykujący
katolicy”. Było nas od cholery i ciut ciut w Polsce i zapewne nadal jest. Nie
szukałem niczego nowego, bo i po co? Było mi dobrze, miło i przyjemnie. Do
kościoła nie chodziłem, jak mi się chciało to się pomodliłem, jak nie to nie,
nie musiałem się interesować encyklikami papieskimi czy jakimiś innymi
dokumentami. Jak chciałem to mogłem krzyczeć „Matko Boska!” albo „O mój Boże!”
Problem
zaczyna się, gdy w gimnazjum poznaję pewną przeurocze dziewczę o imieniu Agata,
która pokazało mi, że mój pomysł na życie, sąd ostateczny i przyjście
Antychrysta (generalnie chodziło o urządzenie mu krwawej rzeźni jak tylko
będzie na tyle odważny by się pojawić) jest w gruncie rzeczy bezsensowny. Okazało się, że całe moje dotychczasowe
życie i przemyślenia poszły do śmietnika wywrócone do góry nogami. Wiem, że ona
tego nie planowała, ale jednak to zrobiła. W następnych kilku dniach zacząłem
myśleć, myśleć i myśleć jeszcze trochę. A potem zadałem bardzo kłopotliwe
pytanie katechetce: „dlaczego modlimy się do Maryi?” Niestety odpowiedź nie
była w stanie mnie zadowolić (nie wiem, czego oczekiwałem tak po prawdzie) i
zacząłem szukać gdzieś dookoła. Gdzie by tu pójść…?
Mój
kolega (właściwie raczej przyjaciel) powiedział mi wówczas, że nie zaprowadzi
mnie do swojego zboru kalwinistycznego, bo chce żebym sam znalazł drogę. Zrozumiałem,
dlaczego to zrobił po długim czasie i dziś zrobiłbym to samo dla kogokolwiek
innego. Ważniejsze jest jednak to, że poszedłem, tak na próbę, do Luteran. Nie
miałem pojęcia, na co się piszę i że utknę tak głęboko w tym odłamie. Chodziło
na początku o poszerzenie horyzontów, poznanie czegoś nowego. Zostałem tam
jednak i teraz po wyjechaniu z Kraju nadal jestem Luteraninem, we wspaniałej wspólnocie,
która przyjęła mnie bez żadnych „ale”, bez żadnych pytań i problemów. Po prostu
poszedłem i… zostałem…
Nie
przekonuję was do niczego. Chodzi po prostu o to, że w życiu każdego człowieka
jest taki moment zwrotny, gdy wszystko staje na głowie. U mnie wszystko się
zmieniło na tym polu kilka lat temu. Czy zmieni się ponownie? Nie wiem. Czy
ktokolwiek może przewidzieć moment zwrotny? Ale wierzę, że jestem blisko tego miejsca,
z którego nie będę już musiał dalej wędrować… I wszystko to zawdzięczam Agacie
która gdzieś w międzyczasie z przyjaciółki stała się moją siostrą.
Pozdrawiam (tak, to już koniec tej serii ;) )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz